Strona:PL Miciński - Nietota.djvu/156

Ta strona została przepisana.

lują na tronach kamiennych wysoko nad światem — lecz z mrocznym natłokiem rozpaczy u nóg swych — z bladą nicością nieba, w którym niema bogów. Wreszcie poczynają stawać się bure, jak opadłe jesienne liście, zmyte nawałnicami i szrężogą.
I nagle przybierają bladość zamarzniętej twarzy — siną, z białymi wypiekami, jak trupy Anhellego, Eloi i Szamana, zapatrzone w śnieżną bezbrzeż Sybiru.
Małe ducki na powietrzu odprawiają miłosne gody, topnieje różowa ambrozja, drzewa wyśnionego raju zanurzają się listkami rozkoszy w mroczne wzruszone fale jeziora i ono poczyna mienić mirjadą modro­‑fjoletowych ogni.
Króle gór próbują się ożywić, lecz już niezdrowym ceglastym rumieńcem: rozpadliny skurczone i zczerniałe od niewymownej męki zatapiają się wciąż głębiej w zadumę piekieł — niebo srebrzy, jak całun.
Pora to najstraszniejsza w zmierzchu olbrzymów. Toń, a raczej dusza Morza, zamkniętego wśród skał — oczarowana ostatnim pocałunkiem umierającego gdzieś w zaświatach słońca — obłąkana, uwiedziona chwilą nieziemnego wyzwolenia —
jak naga kochanka, zarzuciwszy na siebie żałobny aksamitny z katafalku kir — poczyna szlochać, miękkim pieszczotliwie tulącym się ciałem pluska o nieubłagane, jak tajemnica — więzienie skał.
I wtedy — w jęku fal, które się stają groźne i złe, jak Meduzy; w srebrno­‑kryształowym dzwonieniu siklaw, które rozbiegły pod ogromne głazy i harfami nawołują czarne duchy ziemi; — w straszliwym zapadaniu morza mroków na te świątynie Lucifera — dźwignione przed miljonami lat, jako tryumf wiecznego ognia, który jeszcze w łonie ziemi