O, jakież idą srebrne chmury
na te olbrzymie czarne szczyty!
. . . . nagły lecący ogień z purpury —
gwiazda! jak duch z amfory rozbitej.
W tych basztach popękanych są dziwne ulice,
w jaskiniach tajnych błyskają światełka —
meteor upadł w wyklęte ciemnice,
niechaj me serce hymnem swym rozełka!
Księżyc i chmury — i ja — Twórca wolny!
jam rozwulkanił te góry w przedwieku,
ja widmo groźne żyjące w człowieku,
ja niebo — gwiazdy dzierżę — i ów zamek dolny!
Teraz mój los widzę — mój los widzę — ten że jestem bóg!
prawdę mówiłeś do mnie Luciferze!
to zapomnienie straszne i wyjście za próg
mojej wieczności — skąd grzech źródło bierze!
Światła nad wodą śniącą, gdzie umarłe ludy;
obłoki cicho śnieżą te mury podniebne, —
a tam w księżycu zamek miłości i złudy
i zaklęte w kamieniu sonaty pogrzebne.