Strona:PL Miciński - Nietota.djvu/57

Ta strona została przepisana.

Fosforyzowała, wychodząc z chmury czarnej. Nie wiedział, coby miała obwieścić — usłyszał, jak miecz upadł nagle i toczył się po posadzce. Miecz ten mignął w powietrzu i znalazł się w dłoni Widma — które ostrzem hartownym, skrzypiąc po granicie, wypisało w języku zaginionym Słowian indyjskich:
Jestem. —
Tak mocny był blask mgławicy w źwierciadłach krysztalnych, iż czytał wyraźnie to słowo wieczne, twórcze, niezgłębione, stanowiące pierwszy wschód ku cudownym świątyniom, nieznanym już na ziemi. Ręka widma tym jedynym wyrazem nakreśliła dziwny poemat wiekuistych doskonaleń Umarłego.

Mag Litwor mówił, wyszedłszy z podziemi Giewontu, do widm z podłemi głowami, które czyhały, aby mu odebrać tajemnicę i rozszarpać:
— Przysięgam wam, którzykolwiek Polskę zabijacie, iż nigdy ani głoska jedna powierzoną wam nie zostanie. Możecie wątpić, wahać się, zaprzeczać, szydzić, przechodzić w milczeniu — nie obejdzie mnie to bynajmniej.
Ja wiem!
I jeżeli wyszedłem z grobów Tatr, to przeto, iż posiadłem zaklęcia, które mnie wiodły przez mury i bezdenie, przez zamarzłe lodowce i ogień podziemnych lawospadów.
I jeżeli nie oniemiałem z radości, pojąwszy niezniszczalną wiedzę, to — iż piękność objawień graniczyła z najstraszliwszą grozą. Były to posągi z ożywionych świateł, góry objawień na górach tajemnic, tysiącolecia i miljony lat, narzucone, jak liście drobne, więdnące wśród wąwozów wieczności. — — — — —