Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/188

Ta strona została przepisana.

Widzę w chatce, co ma nóżkę kurzą:
mego ojca! błogosławi we śnie.

(Korabion czerwony przystaje do skał. Kniaź Światosław, pozostawiwszy zdała przy masztach z czerwonego jedwabiu wróżów, bojarynie i drużynę, stoi na rufie okrętu, trzymając w ręce obosieczny topór. Za nim dwaj gęślarze-wróźbici).
WRÓŻE: Kto zejdzie ku niej — duszę straci!
WRÓŻE: Kto ją ominie — jest już trup!
KNIAŹ ŚWIATOSŁAW: Możnaby ją porwać, zanim by się zbudziła i narobiła wrzawy. Przysiągłem sobie ją zdobyć — lecz nie będę jej woli kradł.
Bazilisso, zwróć na mnie swoje kopalnie szafirów!
B. TEOFANU: (powstając) Wy jesteście morscy piraci?
ŚWIATOSŁAW: To obłęd na mnie: taka piękność, i taki majestat, i taka słodycz!...
Wprawdzie, wysłałem posłów o rozejm, lecz wiarołomstwo popełnione w imieniu najwyższego życia jest tylko odparowanym ciosem włóczni.
Nikt mnie tu nie zna.
Witeziowe imię Światosława nie będzie w hańbie.
Zresztą — gotów jestem ożenić się z tą Marzanną i żyć w piekle!
(z siłą)
Miłuję Cię —
(Wyskakuje z korabionu — lecz B. Teofanu dotknięciem sprężyny w drzwiach bronzowych sprawia, że nagle olbrzymia żelazna krata spada z góry, Światosławowi przygważdża do ziemi płaszcz i ostrogi, tak że krata oddzieliła go od towarzyszów, on sam poruszyć się nie może.
B. Teofanu spokojnie odchodzi).