Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/47

Ta strona została przepisana.
W. EUNUCH: Wieczorna uczta może mieć noc dla wyłupionych oczu — —
TEOFANU: Zdajesz się być ślepiony myślą zniszczenia największego z ludzi w obecnej Helladzie!
(biorąc z rąk Bringasa papier czyta):
28 tysięcy wojska greckiego, w tym 9000 kawaleryi pancernej katafraktów. Zaciągi Mardaitów — strasznych sekciarzy z Libanu, i Ormian rycerskich, nowe pułki Paflagonów umierających bez skargi, a nadewszystko jeden oddział Warangów, wściekłych gigantów z lodu wykutych, którzy starczą za armię, dusi ich jedno słońce, bo są cali w żelazie.
B. ROMAN: Za mało cenisz naszych spatherów, scholarów, bukkelerów, hoplitów, którzy gdy idą w zbrojach błyszczących — to jakby pełzał smok o tysiącu szponów. A moi Atanaci — pułk z samych bohaterów!
TEOFANU: Własnych nie chwalę — bo ich kocham, to wystarczy.
B. ROMAN: (wyciąga ręce w natchnieniu i wstaje) Ja będę umierał, patrząc w okręty idące po mój tryumf, nie żal mi gasnącego życia — (zrzuca płaszcz, widać jego postawę, że jest ogromny, szeroki w ramionach, prosty jak cyprys. Do Teofanu): Widzisz, ja w szalonej gonitwie konnej po górach, upadłem — na razie nie czułem nic, lecz teraz jest mi coraz gorzej —
TEOFANU: Lekarza!
B. ROMAN: Zapóźno — czuję ulanie krwi w mym wnętrzu. Chcę tylko Ciebie ostrzedz — kiedy miłości Ocean Ciebie pochłonie —
TEOFANU: Uspokój się!