Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/63

Ta strona została przepisana.
NORMAN: Jeden na drugim, trzeci na barach zostało ich tylko trzynastu.
MUTENABBI: (wychodząc na blank) Cyfra to feralna i w złą wymówiłeś godzinę.
(przeszywa go rzuconym nożem)
NORMANI: (śmiejąc się) Przebił jego żelaza na wylot — niezły poeta, rozkosz z takimi walczyć! Stańcie tu przyjaciele krwi, na was wstąpimy jak na góry lesiste — już chwytam się blanków — mnie obcięto rękę — jam wzeszedł — ho!
(Walka przy murach — wbiega Jan Mały Człowiek po ormiano-persku Czems-kik czyli:)
JAN CYMISCHES: Szaleńcy, wara! wesprzyjcie lewe skrzydło, przegrywamy batalię — tu niech zostanie trzech, ukryć się za skalę, ścinać każdego, ktoby wyszedł z wieży — zamną!
(Normanowie za Janem odbiegają).
(Na krużganek wieży wychodzi Seif Eddewlet, wiodąc Teofanu).
SEIF EDDEWLET: Odeszli, aby nam chwilę zostawić głębokiego snu. Nie będę już pragnął raju za grobem — nie szukałem go i na ziemi — lecz oto mam zenit szczęścia w uchyleniu czoła aż do stóp Twoich.
TEOFANU: Jakie u was gwiazdy inne, świetniejsze — widzę je pośród chmur połamanych jak lody wiosenne.
SEIF EDDEWLET: Chwała gwiazdom nieskończonym, cudownym, migocącym poprzez miliony lat aż w moje serce.
TEOFANU: Gwiazdy, według waszej nauki są najdalszem, miłość najbliższem dla duszy więzieniem?