Wieziono nas cały miesiąc lichemi pociągami, które jechały nie więcej, jak trzysta wiorst na dobę.
Na Sybirze spotkałem tego tu żandarma Iljicza, był młodym, bardzo ludzkim dozorcą.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Minęło lat dziewięć.
Nie każdy wytrzymałby w pustymi nad Leną, gdzie tylko raz na rok przywoził parowiec listy, mąkę i proch.
Resztę trzeba było zdobyć samemu.
Miejscowość ta, zwana Bogodaj, słuszniej była przez katorżnych zwana: Nie daj Bog.
Żyliśmy w nędzy i w pracy nadmiernej.
Złoto leżało tam na powierzchni, wielkie bryły pełne złotych żył, nawet góry świeciły smugami samorodków.
Rzucili się tam teraz różni cudzoziemcy, rozpoczęła się nowa Klondajke.
Dzicy tuziemcy — nie zbierali nigdy tego złota — mówiąc, że je posiał Djabeł.
Klimat jednak był cudowny, jeśli ktoś nie umarł odrazu i miał co jeść — to już mógł być pewny zdrowia.
Rozrywką były mi kamienie, które zebrałem, obtłukując bryłki złota w wilgotnych minach podziemnych przy lampce kopcącej.
Po latach czterech zdjęto ze mnie kajdany, odkuto od taczki i pozwolono mieszkać na wolności.
Żyjąc w zorzach polarnych, założyłem stację meteorologiczną, objaśniłem zjawianie się pasów przecinających cały strop nieba i w punktach węzłowych kilka tęczowych słońc.
Wytrzymałem — i wytrzymałbym do końca, bo dusza moja zatonęła już w wierze głębokiej, jak Ocean.
Ale Bóg nie chciał.