Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/107

Ta strona została przepisana.

Lubowałam się szmaragdowym blaskiem jej oczu, tak różniących się z mrokiem włosów. Gdy zamknęła powieki, usłyszałam równy oddech; obowiązek mój kazał mi zajrzeć do dzieciny.
Na palcach cichutko wyszłam, uchylając kotarę i niesłysznie roztwierając drzwi.
Nie było niemowlęcia na otomanie. Bo kołyski nie przygotowano jeszcze.
Zabiło mi serce — przebiegłam pokoje, myśląc, że ktoś może niewprawną ręką zaszkodzić dziecku, rozwijając je z powłoczek.
Wpadłam aż do gabinetu wspaniałego — dywany grube stłumiły mój chód.
Stanęłam w progu niezauważona. Uderzył mnie piorun obłędu!
Ujrzałam olbrzymiego psa, który dogryzał resztki dziecka — i jeszcze główka wystawała mu z paszczy.
Magnat spokojnie patrzył, siedząc w szerokim fotelu.
Krzyknęłam przeraźliwie.
Pies rzucił się do mnie.
Ale straszniejszym od zwierzęcia wydał mi się ów pan.
— Milczeć — syknął. — Zapłacona pani jesteś — więc milczeć.
Doradzam milczenie bezwzględne pod groźbą natychmiastowej śmierci od kłów takich dwuch piesków. Zrozumiane?
Tu jest koperta z pieniędzmi.
Woal na głowę. — Milczeć — aż do śmierci! —
Odwieziono mię z temi samemi, co uprzednio, ostrożnościami.
Ów pan wyprowadził mię sam z powozu i rozwiązał ml zasłonę na oczach przed mym domem.