mikromanem i uznał w sobie — ot Smerdiakowa, podłego raba, urodzoną nikczemność... —
Mroczno spojrzał na zuchwałego pytacza ksiądz.
Nie odrzekł nic.
Chodził po komnacie z założonemi rękoma.
— Nie, nikogo nie znalazłem w swych podziemiach, kto byłby Smerdiakowym... Ale istotnie bywa tam ktoś inny straszliwy...
Nie dowiesz się, kim on — nie dowiesz się tego, mój Panie.
Tak — teraz widzę do dna, że nie potrafię nigdy odkryć siebie przed publicznością! — mówił ksiądz w silnym wstrząśnieniu. — Nadaremno spisywałem w księdze tej (podjął ze stołu duży wolumen oprawny w skórę) — Silva rerum mojego życia...
Weź, ogniu — me wyznania...
Zycie najdumniejsze obywa się bez sędziów i nie zechce być oglądane przez tłumy ciekawych... —
Piotr rzucił się do ognia i chciał wyrwać stamtąd księgę.
Przemożna ręka księdza odepchnęła go, jak piórko.
Mówił ksiądz już spokojnie.
— Tak, zabiłem... choć nie ręką... Miłowałem nadzwyczajnie... choć nie zmysłami... Nie wspomnę już ani okoliczności ani kraju, w którym się to działo.
Tajemnicze morderstwo wstrząsnęło wszystkiemi umysłami badawczemi w Europie.
Nie aresztowano mnie tylko dzięki mej opinji w świecie naukowym i religijnym.
Wyznanie swe wypowiedziałem w ogromnej sali sądowej... na cudzej ziemi... Zapadał już mrok... nie zapalano lamp, gdyż stan mój nerwowy był opłakany. Hamowałem się, by nie łkać... Taka rozpacz dusiła mię za utraconą Świątynią.
Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/111
Ta strona została przepisana.