Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/126

Ta strona została przepisana.

Tak więc dano mi do wyboru — ratować Imogienę i Konrada, — czy z Begleniczą posiąść królestwo Centaurów i Lucyfera. Albowiem nikt inny, tylko ja, byłem medjum, przez które przejawiał się Lucyfer... Co nie było zupełnie ani moją zasługą, ani powodem dumy.
Ale teraz musiałem stanąć do walki z własną Jaźnią.
Jeśli nie mówiłem dotąd o Imogienie, to dla tego, że mówić trudno o czymś, co jest nieprawdopodobne.
Imogiena miała lat szesnaście, mieszkała w klasztornej celi na trzecim piętrze — nad matką.
Wiedziałem, że zachodzą między niemi dramatyczne starcia. Lecz teraz dopiero uprzytomniłem, że słoneczność Matki nie może znieść mistycznych gwiazd Córki.
Imogiena piękną była — lecz to nie wchodziło w krąg mych pobudek. Piękną, jak peruwjańska bogini miłości — piękną była, jak noc księżycowa w lasach około Limy, gdzie Beglenicza żyła z Konradem w pierwszych czasach po ślubie...
Imogiena jednak była zupełnie niezależna duchowo i fizycznie od swych rodziców. Miała oczy w kontraście zbyt księżycowe i duszę zbyt rozkołysaną w jasnowidzeniach.
Od czasu, gdy przyjechaliśmy do Mesyny, unikała mię; zamknięta w klasztorze oddała się — modlitwom czy rozmowom z duszami, które oglądała w kryształowym szmaragdzie.
Postanowiłem ostrzec Imogienę i Konrada — przed własną złowrogą mocą.
Z tarasu widziałem, że Imogiena chodzi po ogrodzie. Rwała wysokie, białe kwiaty. Białe kwiaty w ogrodzie klasztornym, kochała bowiem śnieg nad wszystko.