Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/131

Ta strona została przepisana.

niała mię jak orkan, w miarę gdym biegł przez tę puszczę.
Na skałach, jak widma złowieszcze, widniały plantacje fig indyjskich — kaktusów, przez które musiałem się przedzierać.
Wbiegłem w las palm sagowych i w cudownym zapachu zanurzyłem się dojrzałych cytryn i drzew pomarańczowych.
Klasztor. — Salon był ciemny. Zawołałem Begleniczy. Ujrzałem jej postać — zapala świecę — otwarła okno. Wzywa mię — i zaczyna grać Potępienie Fausta.
Spytałem, gdzie jest Konrad i Imogiena — wtym ona wzięła krucyfiks i kazała mi przysiąc, że będę ją miłował aż do grobu i za grobem jeszcze.
Odrzekłem, iż nie uczynię nic, co mogłoby szkodzić lub zasmucić Konrada i Imogienę.
Podała mi kryształowy szmaragd, którego używała Imogiena do wizji.
— Patrz tam.
— Może to autosugiestja?
— Zatym użyj bezdrutowego aparatu, który daje kinematograficzne zdjęcia z osoby, złączonej z tokiem. Ale nie ujrzysz psychicznego wnętrza. —
Podszedłem do aparatu. Ujrzałem Konrada, pijącego wino wśród kokot publicznego domu. Jedna z nich, bez wątpienia już w rozwiniętym stadjum luesu będącą, otaczał szczególnemi względami. Widocznie rozpacz po utracie Begleniczy i zgubny dlań magnetyzm zbliżającego się kataklizmu, zniweczyły zupełnie jego szlachetny charakter.
Kiedy ja, zachwiawszy się, uderzyłem głową o mur — Beglenicza wzięła mię za rękę i rzekła: nie troszcz się o świat — patrz, jak cudownie spędzają czas moje zakonnice, oczekując Końca Świata.