Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/137

Ta strona została przepisana.

Zbliżała się godzina piąta — Więc już nic miasta nie zbawi!
Głos jakiś okropny wydobył się z mej piersi... głos nieznany mi... głos proroka jęczącego nad ludem. Imogiena pociągnęła mię ku dzwonom — i uderzyłem z całych sił... Rozkołysało się serce żelazne, olbrzymie, jak snop żyta.
Straszliwy odgłos zahuczał, potym drugi — trzeci — gdyby pięć minut czasu — zbudziłbym miasto. Ale nie było czasu...
Łomot morza: jak potworna misa z gutaperki, napełniona wodą, uderzona pięścią djabła ode dna — wytrysło w górę mirjadą kaskad. Utworzyła się czarna Charybda. Piekielne Njagary fal, deszczu — w którym krople wielkie były jak pancerniki.
Wściekłe ognie błyskawic zapaliły się naraz w kilkunastu miejscach, buchając wprost z ziemi lub z morza. W powietrzu orkan piekielny, wichrzący falami, niósł okręty w powietrzu lub na szczycie 40 metrowych bałwanów. Fijoletowe błyskawice łyskały, jak ślepie djabła, i gasły, pogrążając wszystko w ciemności.
Nieszczęsne miasto zatrzęsło się od huku fal, które je zalewały. W mroku nie było widać niczego. Nagle uczułem, że rozdzierają się mury klasztoru — łuna stumilowych wężów błyskawicowych rozświetliła widok okropniejszy, niż Sodoma i Gomora w owej nocy, kiedy spadał deszcz gorejących kamieni z wulkanów Libanu.
Runęły mury, łączące wieżę z klasztorem. Byliśmy zamknięci, jak w gołębniku, sto stóp nad ziemią. Wieża chwiała się, przyjmując pochylenia wieży Pizańskiej.
Dzwony, rozkołysane gwałtownie, odbierały mi wszelką możność mówienia z Imogieną.