Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/140

Ta strona została przepisana.

w ekstatycznej radości i uścisku. I uradowałem się sam — nagle objawiło się mi to najwyższe — nie było świata już, nie było Jehowy, huczącego zagładą i piorunami — były tylko skrzydła — skrzydeł sześcioro.
Beglenicza miała ramię strzaskane od belki — lecz tak wyższa nad ból, że ja — miłując, nie współczułem jej.
W mroczną otchłań lecieliśmy wszyscy troje — we wniebowzięciu ducha, w upojeniu ekstazą życia, w krzyku: — jesteśmy u źródeł!... Tam zaś Moc Ducha, łamiąca wszystko w cierpieniu dla wydobycia istnienia Swego.
Co się działo pojęciowo? nie wiem.
Runąłem z rozpędem armatniego pocisku — wszyłem się w gęstwinę drzew, łamały się pode mną grube gałęzie, jak trzciny — zanurzyłem się w wodę. Zapadłem głęboko w wilgotne zimne wirujące piekło. Wypłynąłem jednak. Morze aż tu na górę klasztorną przyzionęło wściekłe odmęty.
Płynąłem, żeby pomóc im w ratunku — lecz fala rycząc już odpływała i nie było sposobu zatrzymać się.
Przepływając pod zamczyskiem naszym, uchwyciłem okiennicę pierwszego piętra — wdrapałem się na okno — ujrzałem nad sobą opuszczający się kosz.
Tu leżało dwoje dzieci, związanych stułą.
Uchwyciłem je i wołałem Sylwji, że są bezpieczne.
Niebezpieczeństwo i miłość do dzieci uczyniły z niej gimnastyczkę — zesunęła się, jak majtek.
Niosłem Marynkę i małego Hannibala. Byliśmy już za zamczyskiem — na szczęście niedaleko był plac zabaw ludowych — morze tu nie podpłynęło — kamienice zdaleka.
Pośród placu wznosiły się domki i wagony menażerji.