Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/142

Ta strona została przepisana.

Gambi dawał jeszcze oznaki życia i mamlał coś do mnie. Jękliwe łkanie biedaka... Na drutach telegraficznych kołysała się głowa zakonnicy, zaczepiona włosami — korpus z cudowną sprosnością, nieuszkodzony, wisiał na kępie rododendronów kwitnących.
Słupy telegraficzne były pochylone od naporu fal, z łatwością więc zdjąłem głowę młodziutkiej zakonnicy, nieruchoma ekstaza jej oczu była jakby światłem w relikwjarzu.
Głową tą, może jeszcze myślącą, przeżegnałem miasto.
Ciała innych zakonnic leżały wśród ogrodu, którego mur rozwalony pozwalał przeniknąć do wnętrza.
I mam wyznać? widziałem tu ludzi z drugiego klasztoru, ogarniętych obłędem nekrofilstwa. Z trudem odrywali się od ust zsiniałych, od klasycznego bezwstydu piersi, godnych Ledy.
Ujrzałem naraz wszystkie labirynty Minotaura ludzkości. Jeśli nie stałem się i nie jestem najwyrafinowańszym ze zbrodniarzów, to dla tego jedynie, że przenika mię poczucie jaźni. Gdybym nie czuł tej kosmicznej potęgi, przyklasnąłbym wszystkim czynom Aleksandra Bordżii, Messaliny i nawet warjatowi w koronie, który konia swego mianował konsulem. —
Ujrzałem we wspaniałym stroju Arcybiskupa, szedł zamyślony, podpierając się pastorałem. I zwrócił się do mnie, choć mię nie znał, a mówił tak, jakbym był najbliższym towarzyszem jego samotnych przechadzek.
— Dla czego ludzkość nie zdolna jest postawić jasno przed sobą tezy: Boga niema!
— Bóg jest — odrzekłem.
— Mówisz logiczną, dziejową i nawet psychiczną niedorzeczność. —