Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/144

Ta strona została przepisana.

Podbiegiem do niego, nie zważając, iż dwie pantery przeleciały mimo mnie. Szaleńca odciągnąłem i związałem mu ręce.
Jednocześnie żądałem, aby wskazał mi rewolwer lub choćby żelazny pręt, lecz on głupkowato się roześmiał, ukazując na mój pastorał — wszedł do klatki pustej, zamknął się w niej i, zasunąwszy głowę między słomę, zasnął.
Krzyknąć, podbiec do niedźwiedzia, który był z gatunku najzłośliwszych — znaczyło rozjuszyć go jeszcze bardziej — pysk jego rozwarty był tuż obok główki chłopca.
Heroiczna natura Sylwji teraz wyjawiła się w pełni.
Nic widząc już możności uratowania chłopczyka, poważnie, choć z bezdennym smutkiem wpatrywała się w swego synka, skazanego na zagładę.
Nagle powzięła plan — podeszła do niedźwiedzia, gotując się z nim do walki, podczas której chłopczyk mógł ratować się.
Spojrzałem na Marję, pisała coś na swej szyfrowej tabliczce, widocznie nie zgadując niebezpieczeństwa.
Co do małego Hannibala — muszę tu wyrazić me bezpośrednie, choć nie ortodoksalne wrażenie: Chrystus na krzyżu wydał mi się jedynie tak szczytny, jak ten chłopiec, uspakajający zdala giestami matkę i uśmiechający się na znak, że nie lęka się niedźwiedzia.
Wzrokiem nieruchomym, straszniejszym, niż u Njobe i Meduzy, zbliżała się Sylwja, ściskając w ręce kawał marmuru. Hannibal pojął zamiar matki, która śpieszyła rozdrażnić niedźwiedzia i zwrócić jego uwagę na siebie. Rączynką pogłaskał niedźwiedzia po głowie.
W tejże chwili ujrzałem młot ciężki do skuwania