ocalił swe życie, a stał się warjatem? nie było czasu na pytania.
Chciałem ocalić Imogienę — ciężkim kandelabrem zacząłem rozsiewać razy, jak maczugą Herkulesa.
Nagle sufit zrobił się czarny. Mroki runęły — brutalne przemierzłe łapy i ciała zgniotły mnie — nie widziałem nic — jeno fosforescencje oczu, w które biłem mosiężnym kandelabrem.
Upadłem wreszcie zemdlony, we śnie ogarnął mnie płacz — wstręt do ludzkości.
Wydało się mi, ze wszy i skorpjony po mnie łażą, że wnętrza rekina trawią mnie... Teraz pierwszy raz w życiu pojąłem do głębi cudowność ludzi świętych...
Ukoiłem się wreszcie...
Kiedy odzyskałem wzrok — prócz kilku trupów na posadzce nikogo nie było. Ale przy ołtarzu obok księdza Łąckiego klęczała Imogiena.
∗
∗ ∗ |
Kilka miesięcy przebyłem w szpitalu wśród północnych Apeninów.
Lodowe wyżyny, flora alpejska, dzwonienie trzód, wracających z pastwisk, prędko uzdrowiły ciało i nerwy, ale nie moją duszę.
I powiem najgłębszą prawdę — nie kataklizm natury wstrząsnął mnie — ale ohyda na dnie ludzkim, — brutalności, podłych słów, hijenich popędów i bestjalstwa warjackiego.
I nie mogłem patrzeć na gatunek człowieczy.
W głębi myśli swych — uważałem się za umarłego.
Często ze mną nocami grywał w karty przeciwnik Boga — wysoki ciemny człowiek. Wszędzie go wzywałem — wciąż w rezultacie gry zapisywał kredą na