Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/170

Ta strona została przepisana.

Blask sączy się przez grube mury.
Wiotkie, powłóczyste, srebrne dłonie wirują dokoła głowy mojej, schylonej nad klucznikiem.
Zaiste, poznałem cię, Ewo odwieczna, po zabawkach w twojej szkatule — księżycu i gwiazdach — czy możesz mi dać więcej mroku?
Przynieś mi ten dar! nacóż mi gwiazdy, które mówią mi tylko, że jesteś niedosiężna!
Dłonie cofnęły, wkurczyły się w zimne sklepienia.
I słyszę, jak, uchylając okute żelazem drzwi, wychodzi na kurytarz, przemyka się wśród kolumn. Gałęzie uderzają w okna; żelazne skrzydła wichury tłuką o dach, szpony gadów ślizgają się po rynnach wieżyc.
Płacz nieutulony wstrząsa kępą samotnych drzew.
Idąc przez kurytarze, słyszę — oddźwiękła głucho skrzynia z ołowiu.
Przez tęcze łez widzę jeno mroki — głos mi się tłumi, każda myśl kryje dla mnie okropną truciznę.
Nagle coś pełza po kamiennych mozajkach — z hukiem i pobrzękiem metalu, iakby ciężko ranny rycerz w zbroi usiłował się dowlec.
Zamilkło... cembrowana studnia, wykuta w skale głęboko, aż do jeziora w grotach podziemnych.
Teraz słyszę głuche uderzenia młotów, przybijających wieko trumny.
W czarnym leju przepaści połyska dwoje brylantowych oczu, wśród skłębionego gniazda łap świecą dwa rozżarzone kratery — chciałem odskoczyć — i nagle uderzyłem się o trumnę, którą wlokłem za sobą — owa długą, dziwacznie rzeźbioną skrzynię na wzrost człowieka... Cięży mi — ledwo ją mogę przesunąć — jęczy tak okropnym spazmem po kamieniach.
Źrenice olbrzymiego owadu wpatrzone we mnie