i poza mnie — przenikają mnie — widzą poza sklepieniem gwiazd — za Bogiem — aż do obłędu.
Zesunąłem trumnę — waży się jeszcze nad prześwietloną czeluścią — lecąc, zakryła mi źrenice potworu.
Odmawiam długie, monotonne, jak jęk konających, litanje.
Wtym, trumna plusnęła o powierzchnię wody — straszliwa, kosmata tarantula, która się cofnęła przed trumną, teraz z szatańską szybkością zesuwa się po ścianach prostopadle kutych w granicie — oświetla oczyma rozwarty lej, który wyżłobiła w wodzie trumna.
Widzę — wieko odskoczyło — powstaje z niego Madonna, królowa piekieł moich i otchłani — oczyma objawień spogląda ku mnie.
I zdało się mi, żem wzleciał ku wysokiemu niebu pustyni, wydrążonemu głębią fijoletu, aż do gwiazd. Nagle oczy me spotkały okrutne wejrzenie tarantuli, która jak rozpostarty łachman leci, rozstawiwszy łapy, niby ośmioro czarnych piór.
Wody zwarły się —
skłębiły —
z pluskiem wbijając się w kamienny cylinder studni.
Nie widać już nic — daremno wołam jej — daremno wzywam cudowności jej serca.
Przede mną maszkary z latarkami toczą się, pełzną, skaczą po gzymsach i framugach witraży.
Wbiegam do celi, w której wiem już, że ona była — na ścianie struga krwi — tu rozpostarła swoje ręce — i ślad ów, jak droga mleczna iskrzy.
Ja gwiazdy te zbieram do kielicha — i napełniam niemi aż po brzegi. Rozwieram okutą klamrami
Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/171
Ta strona została przepisana.