Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/176

Ta strona została przepisana.

Nie mogłem uratować już mego fizycznego ciała — pozostawał mi tylko ratunek mej duszy.
Wtym przypomniałem sobie, że mi nieznajomy Tatar rzucił raz dynamitowy nabój do rozsadzania skał. Środek ten, rozrywając ściany, musiał i mnie zabić — ale nie namyślałem się ani chwili. Nabój umieściłem w szczelinie pod kratą, sam położyłem się na podłodze — i deską od łóżka uderzyłem. Wybuch... słaby jednak bardzo... Obluzowały się kraty... Wydarłem...
Po cynowej rynnie można było zejść. Zacząłem opuszczać się w dół, raczej staczając się, niż schodząc.
Lizały mnie ogniste języki objętego pożarem więzienia, nade mną kłębiło się morze ognia i dymu, pożerające dach.
Na skrawku ziemi wśród skał — stanąłem, nie oglądając za się, biegłem aż po rozmodlone odwieczne eukaliptusy, które stały nad morzem, rozżarzonym w gorejący rubin.
Wicher, zmieniając się chwilami w huragan, wył.
Wszedłem między wspaniałe wiązy i araukarje, zrywając pękami odurzające kwiecie — nie chcąc myśleć już o tym, co uzyskałem: bo czyż można pojąć, że uzyskałem więcej, niż zawiera cały świat?
W załomach skał ujrzałem łódź.
Porwały mnie w otchłań wirów — wielkie, jak Lewjatan, fale, rzucały wyżej, niż wierzchołki nadbrzeżnych drzew. W jednym mgnieniu oka, stojąc na krawędzi syczącej jaskini wodnej, usłyszałem przeraźliwy krzyk: w oknie wieży o mnóstwie kondygnacji postać więźnia. Ramiona wyciągał ku mnie — lecz wicher wciągnął go w głąb płonącego więzienia. Nagle ktoś wszedł do mej łodzi. Drgnąłem. Na sercu mym rozpięły się tęcze — bo oto przy mnie