na łodzi spoczywała Ona, moja Dusza, kierując łodzią przez czeluście wyjącego morza.
Wszystko runęło w zgliszczach — a my wypłynęliśmy z wyjących głębin tego morza piekieł. Patrzyliśmy na spokojnie świecące gwiazdy, wiedząc, że ku nim idziemy.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Za całą odpowiedź, Imogiena podała dłoń opowiadającemu — i jako dwa drzewa burzą zgięte ku sobie — tak schyliły się twarze ich — lecz nie śmiał Piotr dotknąć ustami, choć pozwalała ona, choć była mu najbliższą już.
Ocknął się ksiądz Faust i jakby snując dalej swe myśli, ważniejsze, niż cały bieg zewnętrznej realności, rzekł:
— Zbliża się brzask, godzina czwarta nad ranem. Trzeba, żebyśmy pomówili o czynie dnia dzisiejszego. Marzyłeś w snach, że będziesz budownikiem narodu, jakże więc zamyślałeś to urzeczywistnić?
— Wróciłem tedy do Warszawy na czas najsilniejszej reakcji w roku 1909. I nie zastałem już tam narodu — zawołał Piotr. — Nie wiecie jeszcze o tym? Wszystko najszczytniejsze zmieniło się już w karykaturę i głupstwo. Ze spuścizny wieszczów — uczyniła się strzecha dla retorycznych wróbli; z nauki — oręż dla złośliwych wyjców; z religji — znoszony płaszcz, który nie grzeje — i tylko już zakrywa rany.
Moczar nas wynaturzył.
U źródeł duszy polskiej na górach zbudowano gadatliwe młyny — mielące krew na otręby dla trzody. Myśl narodowa winna zmienić już herb — zamiast orła — tasiemiec.
Wszakże miałem możność poznania tego wszystkiego, zanim wzięto mię znów do więzienia — a w wię-