swej woli, ani grozy zagadnień — najęty zostałem przez obce mocarstwo dla odbierania narodowi „ducha“ — widzę wolnomyślicieli w zgodzie z bigotami — zalecają pogrzeb mój za życia.
Wszystko rozumiem, tylko nie mogę już skinąć nawet powieką.
Oto czuję się niesionym na marach.
Cisza długa.
Milczenie, pełne ściekających błyskawic z murów, które opierają się aż o najdalsze gwiazdy...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wstałem, kiedy była noc — lub raczej wstałem pośród zupełnej ciągłej nocy...
Wyskrobawszy odrobinę fosforu z gnijącego pnia, szedłem, potykając się o trumny. Wszędzie ludzie tam spali pod nakrywą okratowaną.
W jednej trumnie ujrzałem matkę, która urodziła, widocznie budząc się z letargu — niemowlę — i nie mogąc je nakarmić, ani z trumny wyjść, wydarła sobie pęk włosów. I tak, z pękiem włosów w garści, z okropną kałużą, w której pławił się noworodek, z twarzą pokurczoną i oczyma oskarżającemi straszliwy niebyt: leżała martwa.
Szedłem dalej — — Cudnie piękna dziewczyna, cicho dysząca w trumnie, wydała mi się takim ideałem, że patrzyłem zachwycony.
Wtym — ona ocknęła, zerwała się, wsparta na łokciach — spojrzała we mnie — krzyknęła strasznie.
I padła. Z twarzy bez kropli krwi poznałem, iż pękło jej serce. Z oczu przerażonych wyrozumiałem, że przelękła się mnie! Zaiste, z wybitym okiem, z twarzą zmasakrowaną, z połamanemi i zdeptanemi rękoma, muszę sprawiać wrażenie upiora, który ssie krew niewinnych!...