Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/204

Ta strona została przepisana.

Biegłem przez kurytarze, starając się ominąć trumny i roniąc łzy — w ręce ściskałem mały drewniany krzyżyk, który Zabita przeze mnie upuściła z dłoni.
Krzyżyk ten zdał się być z głazów olbrzymich, łamał mi ramiona! Potykałem się — nie było Cyrenejczyka na ziemi ani w zaświatach, mogącego nieść mi pomoc w tym biegu przez Cmentarz Moczaru.
Zraniłem, padając, dłoń o coś ostrego — topór kamienny.
Widocznie leżał w mogile pradawnej, przez dżdże czy przez wylew rzeki rozmytej.
Przy świetle lampki, gorejącej nad trupem, poznałem, iż to jest bojowy topór, podobny do tych, jakich używali przy ludzkich ofiarach.
Wziąłem go. Zacząłem biec. Wyjścia nie było!
W tym uczułem mróz, który ścinał mi krew w żyłach mej Carotis exterior, doprowadzającej, jak wiadomo, krew do mózgu —
oto posłyszałem poszept niewidzialnej Bestji —
mówi, że Naród już nie powstanie, że liście laurowe będą szeleścić pod stopami dzielnych, którzy zrobią pieniądze na rozbitej egzystencji Narodu.
Słowa Mroku wróciły mi całą przytomność. Pod surdutem mym taił się topór — straszniejszy, niż mieli Kapłani Azteków do ludzkich ofiar.
Zamachnąłem w ciemnościach — topór przeszył powietrze — nie dotykając nikogo.
Mrok napełnił się tylko pomrukiem nienawiści. Usłyszałem znowu głos, przypadający do mego drugiego ucha, że jestem plotkarzem, moczaru niema, miasto jest nadal zbiorowiskiem jeśli nie potęgi, to w każdym razie niewinności uczciwych obywateli.
Wydarłem się z lipkich objęć.