Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/217

Ta strona została przepisana.

gące się zdobyć na energję — ale gdzie widział paraliż — uzdrawiał.
Przychodzi mi na myśl taka oto baśń:

Gniewał się przechodzień, widząc, że lipa
na podwórcu szpitalnym kwiatami nie śnieży,
nie brzęczą pszczoły, wiatr nie muska świeży,
roznosząc aromaty — — słowem, jest to stypa,
a nie weselność! Inaczej, mówi, było w Czarnolesiu...
Podetnę cię, lipo, z korzeniem —
Na to lipa z drżeniem:
— Mury wysokie — nieprzełomne mury
odbierają mi słońce. Nie mam go nigdy. A lazury
znam jedynie z powieści. Raz jedyny
znalazłam pieśniarza — w obwiesiu,
który mię wielbił, narzucając stryczek
gardłu własnemu. Ponoszę karę, choć nie było winy.
Tu mam nietylko wieczny cień, ale i wzgardę przytyczek.
Jeśli chcesz wyrwać — wyrwij z fundamentem
szare, wilgotne, nieprzełomne mury. —
Przechodzień westchnął i milczał, co bywa niekiedy lamentem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Świat jednak idzie naprzód — i lipy znajdą wolny, szeroki przestwór. Zahuczy burza ożywczej elektryczności, i zbudzi się naród, a raczej uwierzy w moc swą i piękno dnia jutrzejszego.
— A na dziś?
— Nie łżeć, wziąć innych i siebie krótko za mundsztuk pod pysk. Nie łżeć, że jesteśmy wyższą rasą, niż Niemcy, Rosjanie etc. Nie łżeć, że musimy spoczywać na Golgocie, a nie zacząć od wzięcia miotły i zamiecenia swego podwórza — wymiecenia głupot,