Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/275

Ta strona została przepisana.

bie zajmował sprawami mego istnienia. Nie jestem zwierzem, za którego mnie ksiądz ostatnio uznał. Chyba nigdy nie byłem bardziej metafizycznym widzem burzy, która oczyściła mię z melancholji religijnej i rzuciła w bezgraniczny mrok swe pioruny. Teraz już mogę rzec, jak Lucyfer w dumnej niewierze, iż wiem quomodo cecidi de coelo!
I rzekł głośno: — Obcując z ostatniemi Mohikanami świętości, żegnam zdala tę świątynię Jutrzni, którą budujecie. Pozostań w niezmąconej zimnej wiedzy, księże Fauście! pozostań w ekstazie lazurowego Feniksa, Imogieno! jesteście tryumfem ludzkości, ja — jej świadomym śmiertelnym grzechem: znam głębie mej szatańskiej woli oparcia wszystkiego na sobie bez wiary w wartość swego istnienia. Poniekąd mogę nawet prosić o wybaczenie za cały ten zmarnowany krwawy trud tysięcy, tysięcy — — którzy gniją w katorgach — —
Skłonił się, milcząc, głęboko pradawnym polskim giestem, ręką prawą dotykając ziemi, a lewą kładnąc na pierś. Nie odwracając głowy, cicho szedł, niby z ważnym poleceniem idący — szedł w nieznane, które miało jedyną nazwę: nazawsze. Wtym usłyszał stuk ciała — odwrócił się już w progu — i zastygł. Imogiena leżała omdlona na podłodze.
Ksiądz uniósł ją jak pióro i położył na sofie, pod baldachimem.
Milczenie. Ksiądz, ani słowa nie mówiąc, przyniósł mocne angielskie sole z lawendą, a prócz tego tarł skronie zemdlonej. Po długiej chwili roztworzyła oczy — i szukała niemi Piotra. Gdy nakoniec znalazła go, uśmiechnęła się i przymknęła powieki. A potym jakby ocknąwszy zupełnie, podniosła się wpół i mówiła:
— Już mi dobrze. Zmęczyłam się, chodząc po tych