Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/285

Ta strona została przepisana.

Z więzienia mnie wypuszczono... Postanowiłam opuścić kraj nazawsze... Otrzymałam miejsce w biurze transportowym w Chinach.
Przed wyjazdem do Hańkou, przyszłam pożegnać go. Był nadzwyczaj przytomny, mówiliśmy o rzeczach duchowych. Wkońcu, miałam nieostrożność powiedzieć, że wyjeżdżam nazawsze. Zaczął szlochać, żałował mnie — i w egzaltacji uczuciowej rzekł, że musi mnie — komunję — zjeść.
Moc, z jaką to mówił, czarna żyła, która wystąpiła na czole — upewniły mię, że to nie jest żart.
Znajdowałam się w sali ogólnej. Dziwnym trafem nie było nikogo z dozorców. Drzwi otworzyć nie było można od wnętrza, zresztą on mnie trzymał... Zawołał współwarjatów, którzy go ubóstwiali — było ich z piętnastu. Miał odprawić Mszę Czarną.
Siliłam się na spokój, mówiłam do ich rozumów — rechot przemierzły był mi odpowiedzią. Położył mię na stole. Ustawili szklanki, zamiast kielicha; zapalono świece dokoła mnie — z Biblji czytano wersety, mieszając je z plugawemi bredniami.
Zaczęli szarpać na mnie odzież. W jednej chwili ujrzałam się nagą. Ten blizki mi człowiek przerażał mię najbardziej. Głowa mędrca, wzrok ostry, okrutny, nie widzący niczego prócz manji swej — włosy czarne, rozrosłe brwi, jak u trupa w grobie.
W momencie bluźnierczej konsekracji roztworzył paszczę, wpił mi zęby w pierś... Zaśmiałam się, rzekłam — że nie powinien mnie przyjąć bez wina.
— Bez win obchodzić się umiem — odrzekł szaleniec, nadgryzając mi żyłę i pijąc krew.
— Dzwonu, dzwonu! — krzyknęłam radośnie. — Przyniosę wam dzwon Zygmuntowski! — —