ludojad, który pił twą krew — — na mnie czas, przyjaciele moi!...
Wizja ekstatycznej postaci znikła.
Ksiądz powstał — wzrok miał zapadły i skamieniały. Imogiena mówiła głosem obojętnym, nieczułym, z wzrokiem szklanym Jasnowidzącej.
— Musiałam Ci wyjawić, bo nie mogłam ukryć — żeś pokonał Mrok duszy... Minęło już niepowrotnie wstrząśnienie mózgu, któregoś doznał w Mesynie. Uciekszy ze szpitala, wyleczyłeś się nad Oceanem, w słońcu. Żaden Indus jog nie pomógł ci, ale twoja własna Jaźń. Ledwo odzyskawszy człowieczeństwo, przyszedłeś mię wyratować, w tym właśnie momencie najwyższym, gdym leżała w trumnie... Znalazłam u ciebie ukojną przystań, pracę — żyłam prometeizmem.
— Nie pocieszaj mnie. Żadne nieszczęście, żadna mimowolna hańba, żadna najrozpaczniejsza niedola Nieodpowiedzialności i nawet Obłędu, nie są w stanie zniweczyć prawdy mojej świątyni! — cicho, posępnie mówił ksiądz. — Ale ty, jakżeś biedna!
— Śniłam rzeczy straszne... po nocach opadają mię potwory... Kiedy je zabijam, idą na dno morza i stają się jeszcze groźniejsze.
— Odwagą nadludzką mieszkać ze mną... Łudziłem się, że to był inny — — ów, który cię woził po świecie — i znieprawiał!
— Krzyże bywają straszniejsze, niż Chrystusowy — rzekła lodowym głosem Imogiena.
Ksiądz Faust zakrył oczy ręką, lecz wnet odjął i mówił cicho, przejmująco:
— Boże, odejm nam pamięć rzeczy, któremi mrozi piekło.
Nie łam wiar naszych w święte źródła życia.
Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/289
Ta strona została przepisana.