Mrok. Młodziutki księżyc migał pozłotą przez witraże. Mnóstwo mirtów i drzew pomarańczowych, będących w kwitnieniu, poustawiał kościelny. Na chórze rozbrzmiało muzyką organów Veni Creator.
Zmierzał ku saniom konwój żandarmów, złożony z dziewięciu zbrojnych, nadto naczelnik, kilku strażników, parę osób cywilnych rządowych. Wśród nich Kondor wyróżniał się — i widać, że on prowadził tę żelazną akcję, Imogiena zmuszona była iść zdala, trwoga, jak miecz w ciemnościach bijący, przelatywała jej serce.
Nie zamieniła z Piotrem ani jednego wejrzenia.
Dzwony wciąż biły... Może kościelny miał syna idącego do wojska, może starzy gospodarze ciągnęli sznury na wieży — bo taką rozpaczną pogwarą spiżową brzmieć zaczęły dzwony.
Naczelnik straży rozmawiał z księdzem i pytał, co za światła widzi na rzece, jaki to huk nieustanny niby spadającej katarakty? Ksiądz zaproponował podejść wszystkim bliżej i od drugiej strony zajść do kościoła. Ujrzeli rzekę, która niegdyś chłonęła wojska Francuzów i Polaków w strasznym pogromie przez Demona Mrozu, teraz ujęta tu w olbrzymią murowaną tamę. Majaczyły w mroku turbinowe koła, na brzegu stały zabudowania fabryczne.
— Nie widziałeś pan naszych turbin, bo jechaliście przez te niegodziwe mosty, które przede mną jeszcze postawili tu inżynjerzy, — mówił do naczelnika