Miał twarz jak zwykle spokojną, ale szedł nie widząc. Rozwarł żelazne wrzeciądze do pustej kaplicy i zamknął je, nie wpuszczając tam nikogo. Z trumny szklanej uśmiechała się twarz umarłego w wieku XVII młodzieńca mnicha. Z tej twarzy zabalsamowanej brał często wiarę w przezwyciężenie śmierci — tyle szczęścia było na niej zawarte. W mroku lampa miga krwawo, jak zgęstniała krew. Kościół w blaskach i wniebowzięciu pieśni radosnych — tu mrok najsilniejszego zwątpienia, jakie ksiądz przeżywał kiedykolwiek. Tak bezgranicznie do niedawna czuł Wielką Istność! Kiedyś po powrocie z imienin sąsiedzkich nucił psalm — coś w tym rodzaju:
...Przyszedłem z balu, powracam od ludzi, toczyły się wokół flirty ponętnych kobiet — i nagle wśród nocy wzięła mnie tęsknota — szalona tęsknota do istnienia Bożego.
I nic mnie tak nie pociąga, niczego tak nie kocham, ku niczemu nie wybiegłbym tak — jak ku Temu, co duchy wziął dawnych Polaków i stwarza z nich najwyższe cedry dokoła swej świątyni. Milczy mój rozum, lecz Wiara wzięła skrzydła i wybiegła już w te sny — w te sny, lub w te rozwiązania. I przenika me jestestwo jedno upragnienie, aby mnie całemu objawił się choć w cząstce Bóg.
Jam Tantal wiedzy i stoję wciąż na progu, usta moje krwawe piją wciąż wiedzę zamąceń!... A jednak wiem, że w Nim trwając, jestem najwyższą harfą —