Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/33

Ta strona została przepisana.

oczy, wcale nie księże, ale srogie, jasnowidzące, niby u człowieka, który spędził kilka zim pod biegunem, zanim go odkrył.
Twarz uderzała nadmiarem treści duchowej, wydawała się monstrualna ze swą kopułą wielką czoła i rozwianemi włosami, z cięciem przez twarz, które zmiażdżyło dolny kawałek czoła i przegubie nosa, — takie lico w snach swych obchodzi! dokoła Rembrandt, lecz nie ujął nigdy!
Ustami szerokiemi, jak u fauna, puszczał kłęby dymu z fajki.
Sutanna mocno zrudziała, okryta z wierzchu nie wyprawnym kożuchem chłopskim, długim prawie do kolan.
Pod pachą dębowy kostur. Widać było, że ten człowiek nie robi sobie nic z całego świata, zawsze jest gotów — jechać w karecie poszóstnej, wybrany na papieża, czy brnąć w mazi jesiennej, między katorżnikami.
— Ksiądz jestem — wypuścił z kłębem dymu tak wielkim, jak kiedy naraz otworzą się wrota wielkiej fajczarni Padyszacha, gdzie siedzi on z czterdziestu mułłami, pogrążonemi w chmurach Najwyższej Mądrości.
— Żandarm starszy dość poczciwy człowiek. Zna mnie z dawnych jeszcze lat — puścił Pana na moją porękę, żebyśmy razem spędzili Wilję.
Oni będą czuwali w dalszym pokoju. —
Piotr stał się ciemny z purpury gniewu.
Znowu pokusa? nigdy.
— Bardzo ksiądz dobrodziej jest uprzejmy.
Ale wyzwolenie na godzinę jest grzecznością djabła. Wilji nie obchodzę. Nie wierzę w opatrznościowe rządy nad światem.