Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/36

Ta strona została przepisana.

nie rozbite. Posłano po cieślę, jutro o świcie pojedziecie. Więc, łaskawco, idź za mną, powtarzając zcicha:
— „Czemuż nie do mej Anieli?
żeby djabli wzięli!“ —
Wziął Piotr czapkę, idąc jakby z nakazu.
Żandarmi salutowali księdzu. Wyszli razem.
Na dworze szalała zamieć.
Po kilku minutach brnięcia wśród śniegów, zaszli w opłotki. Wiatr dziko trzaskał gałęźmi, wygwizdywał na krzyżach cmentarza. Mroczyła tu bezbrzeżna dzikość, ale jakąż muzyką zdała się wobec nudy rozpacznej, która od tylu lat zaścielała pajęczyną duszę więźnia?!
Wiatr ucichł — mur zakrył ich od wściekłych podmuchów.
Kościół w mroku majaczył; za węgłem gwizdała zamieć; gwiazdy tańczyły na niebie obłąkanego poloneza, chmury przewalały się niby lawiny śnieżne z gór. Miejscami niebo stawało się czarne, jak wnętrze zgasłego krateru.
Zaszczekały psy, jeszcze nie spuszczone z uwięzi.
Błysły jarzenia w oknach wysoko.
Potknął się o schody Piotr, idąc za księdzem.
Mrok i stęchlizna murów.
Po schodach krętych szli — zapałka rozświecała kurytarze klasztorne żebrowane o linjach ostrołukowych, rozpostartych niby łapy pająków, zwanych kosarzami. Zapałki zgasły, nie było ich więcej. Ciemność zdwoiła się.
Strachem wiało od tych murów zamierzchłej przeszłości — zdaje się, że konała tu ona tak długo, aż nie zamarła już całkiem, jeno zmroczniała w świat niewidzialny.
— Kiedyś tu był klasztor Cystersów, kwitnęła