Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/375

Ta strona została przepisana.

więźnie są tylko zawadą! Kto zresztą będzie miał odwagę wobec dziejów — światło, szersze niż granice ziemi, chować pod korzec? — i dodał tonem dawnego człowieka, co modlił się wraz z Nekrasowym: „od zbłąkanych, gadających, pełnych kłamstwa, głupstwa, złości — wyprowadź nas do ginących za wielką sprawę miłości“.
Z tłumu ktoś wykrzyknął: Oficerowie, nie stanie się już dziś nic złego nikomu! —
Wtym rozległ się wystrzał. Skoczyli żołnierze z nadstawionemi bagnetami, zdenerwowani czekaniem na mrozie, radzi bitwie, krzyczeli: ura! Przeskoczyli płot i wstrzymali się — tam leżał na śnieżnym całunie nieżywy Kondor z przestrzeloną głową. Rewolwer dymił jeszcze... Niewątpliwie samobójstwo, bo nikogo nie było widać. Surowe lecz prawe dusze żołnierskie przeszedł jeden szept: Judasz! Nakrył go któryś płaszczem. Wojsko ustawiło się w szeregach. Branka została odwołana z tajemnych powodów, o których naczelnik miał zdać sprawę wobec władz. Siadając do sań, prosili wikarego, aby ksiądz Faust wyszedł z krzyżem i pobłogosławił ich prześwietleniu duchowemu. Ponieważ nie schodził z ambony, wszedł wikary — zajrzał — — Głuche ciężkie westchnienie rozległo się z tysiąca piersi. Rzucili się ludzie do ambony — podjęli umarłego księdza Fausta.
Wysoki w rogu kościoła katafalk wywiedli na iskrzącą wśród mrozu świetną jutrznię. Wojsko salutowało. Lecz nie odchodził nikt z ludu.
Imogiena uklękła z twarzą ukrytą w dłoniach, przez które leciały gradem łzy.
Długo trwało milczenie i nigdy chyba goręcej nie czuli się wszyscy ze sobą związani — jak tą Mocą już nadziemną.