Stary Wójcik dotknął wikarego i ukazał jadące wozy z pobojowiska. Należało przygotować rannym miejsca w lazarecie, w chatach... ale, ie jechało tyle wozów — i taki głos szedł ogromny jeszcze w oddali z lasów, przeto wikary zarządził, aby zasłano słomę w kościele.
Silna hartowna dusza dziewczyny ocknęła się: twarz miała już spokojną, choć oczy pełne boleści astralnej. Ksiądz Faust nie darmo wychował sobie następców.
Zawołała silnym głosem do ludu:
— Tam nad horyzontem wschodzi słońce — tam prosto w kuźnię rozwartą gorejącą idzie, modląc się, ksiądz Faust. Ogląda już świątynię wspanialszą niż ta, którą zbudował Salomon lub Egipcjanie w Luksorze, słowiańscy książęta na wyspie Arkony i hinduski Mahatma w podziemiach Elefantyny!... Wszystko, co znalazł w życiu dotąd, było mu zbyt kruchym materjałem, aby ją zaczął budować. Teraz widzimy wraz z nim, w jakiej skale, wśród jakich lasów tysiącletnich najpotężniejszy materjał jest złożony. Budujmy całą siłą Jaźni wyzwolonej wschody do Świątyni! —
Wszyscy w milczeniu skupionym przysięgli zapracować choćby na jeden wschód dalszy, wykuwany w gigantycznej Skale.
Cmentarz kościelny pełen był już wozów i sań wjeżdżających...
Życie zaroiło się dokoła nich, cierpienia, tryumfy, nadzieje, szczęście tych, co umierali, radość uskrzydlona wśród grozy rozwartej u tych, którzy jeszcze żyją.
A dzwony brzmiały coraz potężniej, nawołując — jak ten dzwon pradawny, co głosił:
Żyjących zwę, umarłych opłakuję, gromy przełamuję!... — — — — — — — — — — — — — —
Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/376
Ta strona została przepisana.