Było to latem — walczyłem, wiodąc oddział Kurpiów, wśród puszczy Kampinoskiej... Powstanie wrzało w pełnej sile.
Szczególnym okrucieństwem względem nas odznaczali się starowiercy.
— I koloniści niemieccy — dodał Piotr.
Zachmurzył się ksiądz.
— Jeśli waćpan wszystko wiesz dokładnie, mówić nie potrzebuję. —
Piotr zamilkł, jakby Harpokrates, bóg milczenia, nietylko palec położył mu na ustach, ale ściągnął je olbrzymią żelazną kłódką. Istotnie, opowiadający, jak medjum zamknięte w swej aurze, nie znosi budzenia go dźwiękami obcemi. Widać było, że ksiądz zapada w medjumizm swych myśli.
— Był oddział ze samych starowierców. Straszni fanatycy... nas mieli za wcielonych djabłow, służących Antychrystowi. Wieszali bez pardonu każdego powstańca.
Wtym pikiety doniosły mi, że ten właśnie oddział starowierców, złożony z samego ochotnika, a więc nieobjęty kodeksem wojny, kąpie się w wielkim stawie poblizkiej wsi.
Zrozumiałem niezwykłą sposobność, gdyż obecności mego oddziału nikt z nieprzyjaciół nie podejrzywał. Owszem, sądzili, że znajduję się o mil dwadzieścia, gdzie byłem dnia onegdajszego. Wziąłem jedynie od-