Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/60

Ta strona została przepisana.

Zaświeciły oczy Piotrowi, zbudziła się w nim nagle furja walki. Srogie oczy Walkirji z lancę lecącej zabłysnęły mu fosforem piorunującym.
— Wystrzelałbym bez pardonu co do jednego... ha! mieć naraz kilkuset takich!... wystrzelałbym mierząc nie w głowy, ale w środek ciał, aby długo męczyli się, ginąc na skwarze.
Miałbym uznanie dla wojska właściwego, które spełnia swą powinność... wojsko wziąłbym do niewoli i wypuścił, odjąwszy broń. Tych zaś — — nie, nie!... wstrętne mi jest miłosierdzie, gangrenujące duszę polską... Walka straszliwa, bezwzględna, sroga...
— Wiem. I ja czułem tosamo. Zanadto dobrze znałem historję Rzymu i kondotjerów renesansowych, abym nie pochwalał bezwzględności czynu w chwilach wyjątkowych.
Ale musiałem tu liczyć się z duszą narodu polskiego. Zapytałem chłopów mych, którzy, jak posągi nieruchome, stali, czekając sygnału.
— Co zrobić, jak myślicie, chłopcy? — zapytałem.
— Ognia i zarąbać! — odrzekli hurmem.
To nie mówił Król Duch narodu. Tłum zawsze ma instynkta niższe, niż jednostki, z których się składa.
Ogarnął mię mistycyzm przyszłości.
Zrobiłem wielki krzyż nad tym tłumem starowierczym.
Kazałem broń zabrać, złożoną w kozły.
Zażądałem przysięgi od starowierców, że, dobrowolnie wstąpiwszy do wojska — dobrowolnie wyjdą z szeregów.
Niewiadomo czemu wszyscy — i moi dzielni Kurpie, którzy już przybyli od lasa, gotowi walczyć, — mieli też łzy w oczach.