Aby jednakże koniowi nie złamać kręgosłupa — skoczyłem oddzielnie z mym ciężarem, konia trzymając za uzdę.
To lecenie w powietrzu było dziwną chwilą — zapomniawszy, czy nie mogąc uprzytomnić, że mam przy sobie zdrajczynię, ścisnąłem ją w tym śmiertelnym skoku, jak najdroższą istotę.
Runęliśmy aż po uszy w śnieg.
Za nami posypały się gradem kule, ale nie trafiając.
Miły mój koń nie uszkodził się również. Wychlusnął szczupakami na brzeg wzgórzysty, my, ciągnąc się za uzdę, doszliśmy do konia i wtedy brzegiem urwistym wśród gęstego lasu znikaliśmy z oczu wyjącym z wściekłości kozakom, którzy nas ostrzeliwać już nie mogli.
Niestety, ujrzałem, że krew sączy się z wronego — kula mu rozdarła biodro.
Wyszliśmy na drogę. Wśród zapadających ciemności leciałem, jak upiór z ballady, trzymając przed sobą na siodle Lenorę.
W sercu nie było mi do ballad. Ojczyzna skonała na tym wzgórzu. Zatrzymałem konia. Wśród nocy nasłuchiwałem moich strzelców, Głucha cisza. Uczułem wstręt do życia. Nigdy rzymsko‑katolicki porządek świata nie wydał mi się więcej niedorzeczny.
Walczyły we mnie dwa uczucia — jedno, to obwiesić na tręzli pannę, konia i siebie. Drugie — uczucie najwyższej ciekawości, co mogło heroiczną kobietę skłonić do zdrady?
Koń spływał krwią, trza maszerować. W tym usłyszeliśmy głuchy tętent. Pogoń! Zostawało tylko znowu webrnąć w śnieg tak głęboki, że aż po kolana i wszyć się w gęstwinę lasu.
Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/65
Ta strona została przepisana.