Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/66

Ta strona została przepisana.

Marzłem, gdyż byłem nawet bez kożuszka wojskowego, zrzuciłem go w czasie bitwy. Opończa czerkieska zleciała mi w czasie naszego spadania.
Chciała mi panna oddać swój kożuszek.
Ma się rozumieć, kazałem jej milczeć.
Uszy i stopy miałem już jak w kleszczach ściśnięte.
Mogła teraz bez przeszkody czynnej z mej strony zawrócić się i uciec — lecz owszem pomagała mi brnąć przez puszczę.
Ubrana cieplej ode mnie, na nogach miała futrzane buty, czego jej mocno zazdrościłem.
Za kołnierz i za rękawy sypały się grudy zlodowaciałe. Po skrzypieniu śniegu poznałem, że było już ponad piętnaście mrozu.
W ciemnościach nieraz padamy na łeb w zdradnych poleskich kępach, które wystają z bagna na łokieć. Chodzi się jak po gąbkach, przy osunięciu zaś, nogi lecą w głęboki dół.
Koń znosił wszystko, lecz stękał jak człowiek niesiony po operacji chirurgicznej i utykał. Nie mogąc wytrzymać tych jęków, porwałem go za szyję i zapłakałem.
— Waćpan nie poświęcaj się dla sprawiedliwości — rzekła mi towarzyszka — strzel do mnie bez zwoływania na mnie sądu. Jestem winna, to chyba jasne. Weźmiesz sobie wtedy mój niepotrzebny kożuszek i moje futrzane buty.
Życie twe, pułkowniku, więcej jest warte od twej cnoty.
Oto mam rewolwer, pozwól mi, że zakończę ze sobą.
— Waćpani ulubił się ten oficer? — spytałem ostro, idąc dalej w śnieg.
— Zamilczę chyba. Bo jeśli powiem, to wyglądałoby na usprawiedliwianie. Winna jestem bezwzględnie.