Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/68

Ta strona została przepisana.

Było już blizko północy — wyszliśmy na szeroką polanę.
Zamroczniało przed nami coś jakby chata. Schronisko dla gontarzy leśnych.
Rozchyliłem dźwierze.
Namacałem kupę zmurszałej słomy, kilka dranic nieprzerobionych na gonty lub niecki.
W żaden sposób drew szablą urąbać nie mogłem, zamiast rąk miałem wrażenie dwuch kłonic ciężkich, które mi przypięto do ramion.
Wtedy ona szablą nałupała drzazg, przyrzuciła rogoży. Nastała chwila takiego wyczekiwania, że aż pot wystąpił mi na czoło.
Siarniki mokre — pełno bowiem śniegu zlodowaciałego miałem w kieszeniach i pod mundurem. Zamokły: jeden i drugi i dziesiąty już odleciały bez najmniejszej iskierki.
Z apatycznie sennym wzrokiem wtuliliśmy się w kąt, mróz nam zaczął zatrute swe igły zapuszczać.
Modlić się jeszcze nie umiałem. Watykan ma umiejętność wyrabiania modlitewnego stiuku i ornamentu. Jeśli dom wiary się zawali, ornament nie utrzyma nikogo.
Wtym usłyszałem trzask stali... To moja towarzyszka uderzała szablą o szablę i rzucała snopy iskier na mech wydobyty ze ścian.
Takie to proste — ale było wtedy jak cud.
I cud się stał.
Zabłysnął ogień.
Zmieniłem się nagle w Indusa — jestem przy boskich narodzinach Agni — zamiast haomy, którą mógłbym ogień rozjarzyć — mam łzy cisnące się do oczu...
Umrzemy więc przy ogniu! w jasności Boga ziemnego!...