Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/69

Ta strona została przepisana.

Przenikliwy aż do serca eter przenika mię. Dorzucamy drewek, potym wielkich szczap... Ogień, jak wielki złoty dach zdaje się ogarniać nam serca skrzydłami — Zaszumiała lodowata, posępna, marami upiorów szemrząca, puszcza.
Niech szumi i straszy... nam dobrze tu umierać.
W złoto rubinowym jeziorze my dwoje i poczciwy mój raniony koń, któremu podrzuciłem zeschłych sitowi, aby żuł.
— Jasno jest umrzeć przy ogniu — rzekłem.
Zgodziła się skinieniem głowy.
— Rozbierz się waćpani — mówię bez najmniejszej złej myśli — odzież swą wysusz przy ogniu.
Narzucę twój kożuszek i wyjdę, aby nie krępować. —
Nie miała wyboru, febra ją trzęsła, widać wyczerpała się straszliwym wysiłkiem tego marszu w śniegu po kolana przez tyle godzin... Owionął ją potym mróz, gdy przez pół godziny wykrzesywała ogień...
Tymczasem nałamałem w lesie ogromną naręcz chróstu i gałęzi.
Niecny mróz z wichrem napełniał mi płuca śluzem i krwią.
Nie mogłem już mrozu wytrzymać. Minął kwadrans.
Zastukałem.
Nie ma odpowiedzi.
Ponowiłem stukanie, strach mię ogarnął.
Tylko koń dziwnie jękliwie zarżał.
Rozchyliłem drzwi i prędko wsunąłem się, aby nie wypuszczać ciepła z izby.
Widok był cudowny — centaur obudził się we mnie.
Rozwiesiwszy na tyce amarantową koszulę — leżała przy ogniu naga tak blizko żaru, że uczułem