Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/74

Ta strona została przepisana.

gdzie kurniawa szalała w poświetli gwiazd. Ona ubrała się momentalnie, a ja, nagle pożałowawszy wszystkiego, chwyciłem ją w objęcia.
— Ksiądz pamięta, że przegraliśmy bitwę. Trzeba więc drugą wygrać... Tak zaiste, trzeba dowieść przed sobą, że jest świętość, ja wiem, że nie jesteś duchownym z nakazu niczyjego. Słyszałam, że mówiłeś umierającemu: — żałuj, zuchu, że opuszczasz tę cudną ziemię. — Mówili, że sam dla siebie w lesie odprawiałeś co dnia mszę. Nie słuchał jej nikt prócz ptaków — i prócz sumienia twego.
Otóż jesteśmy już oboje na wyżynach. Umrzyjmy więc.
Chcę tylko wyjrzeć jeszcze na gwiazdy.
— I ja — odrzekłem.
Wyszliśmy z chaty, kotłowało się pod niebem straszliwie: chmury, gwiazdy. Na ziemi zamieć wśród lasu zaorywała drzewa w brózdy, szalejąc, gwiżdżąc — jak obłąkany Tomko w królu Lirze.
W tym, wpadszy tu na polanę, burza zawyła, tańcząc jakiś sabat czarownic.
Objąłem wpół moją najmilszą i patrzyliśmy w świat, mając go pożegnać za chwilę.
Nagle ona mnie chwyciła za rękę.
— Patrz!
Z lasu wyszła gromada jeźdźców, pochodniami oświecali sobie nasze znaki na śniegu.
— Kozacy z dwoma oficerami. Uciekać niemożliwe, koń ranny, a my dwoje. Trzeba ogień zgasić. Nie dajmy się wziąć żywcem. To bajeczny koniec! —
Przylgnęła do mych ust, zdało się, że na wieki.
Koń niespokojnie zarżał. Odpowiedziały mu krzyki. Wskoczyliśmy do chaty. Przygasiłem ogień śniegiem, który w kącie leżał niedomarzły. Koniowi pysk ścis-