Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/75

Ta strona została przepisana.

nąłem tręzlą, aby rżeniem nie zdradzał dokładnie naszego kierunku.
Gdyż o bytności naszej kozacy już wiedzieli.
Dym piekielny i para zapełniła wszystko.
— Nie gaśmy ognia — błagała. — To nic, że nas ujrzą. I zresztą mróz taki — radośniej umierać jest przy ogniu. —
Zgodziłem się i zostawiłem mały ogień, który chaty nie rozświetlił, ale zostawiał nieco ciepła.
Objęła mnie.
— Ty musisz dalej żyć — weź konia i ten kożuch mój — i moje buty futrzane — — — ratuj się. Ja celnie strzelam i kozaków tu zatrzymam, może parę godzin. Nie domyślą się, żeby samego ciebie gonić.
— Jeśli nawet kozacy nie podejrzywaliby mię o taką podłość, jakże podejrzywasz mię ty?
— Zaiste, wyznam, gorszą mam walkę tu wobec waćpana, niż tam z mrozem i kozakami. Wybieram niebezpieczeństwo mniejsze, chcąc zostać sama! — tak próbowała żartem mię nakłonić do wyjścia, ale ja już lufę sztucera wychyliwszy przez szparę, z której wydobyłem pakuły i mech — brałem ich na cel. Ona czyniła podobnie.
W mroku słyszałem już tylko bicie jej serca i swego — mocniejsze, z pewnością — nie ze strachu przed kozakami.
Jeszcze pragnąłem jej.
Wśród mroku daleko widzieliśmy watahę konnych, pochodnie trzymali nizko, aby jeźdźców nie oświetlać.
Wtym, zoczywszy ślady nasze wyraźne na polanie i mogąc już tu wobec szerokości miejsca i wywianego przez zawieruchę śniegu walić galopem, świsnęli konie nahajami.