Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/89

Ta strona została przepisana.

Nie mówiąc nic, wziąłem kapelusz i wyszedłem do ogrodu. Noc sierpniowa... liście pełne rosy... Księżyc świecił przez zamierzchłe świątynie czeremch, topól, podniebnych osokór i czarnoklonów...
Po wzgórzach ogrodu schodzimy ku rzece — świeciła niby skrzynia pełna tajemnie, nabijana złotą nijellą —
lecz nie, świeciła jak Droga tortury — usiana mirjadami głów tych, co są zatopieni w milczeniach.
Złowrogą opowieść gadał młyn niedaleki. Zrywały się przez sen dzikie kaczki w oczeretach — i zdało się, że serce pęknie.
Ma jakąś cudowność wiedźmową noc ukraińska letnia.
Przez aleje szła ze mną Mira.
Nie kochałem jej, ale czułem całą zawrotną rozkosz otchłani piekła w tych oczach, które były księżycowym kamieniem z czoła Szatana wyjętym.
Zamorzyła mię Mira błaganiami, smutkiem, beznadziejną melancholją, szałem.
Kiedy jej wytłumaczyłem jasno, kto jestem i dla czego podjąłem się dźwigać krzyż —
nie dotykała mnie już, ale patrzyła strasznie w głębinę.
— Czarne ryby do swej sieci łowisz, panno Miro! —
Milczała.
— Odejdźmy od wody, w której teraz jest urok Ahrymana, tego wodza duchów złych. —
Milczała.
— Trzeba, żebyś porzuciła swego ojca. Jedź w świat — tam znajdziesz. Idź już. Księżyc krwawi się, gasnąc. —
Milczała.