Strona:PL Miciński - Xiądz Faust (low resolution).djvu/96

Ta strona została przepisana.

Ponieważ jest tchórz, więc zapewne dla dodania kurażu wypalił w powietrze.
Nie trzeba temu nadawać znaczenia.
Zacząłem rozbierać się do snu.
W tym usłyszałem dalekie krzyki, a niezadługo do drzwi mych ktoś kołatał.
Otworzyłem.
Mały chłopiec z wytrzeszczeniem i oczyma.
— No? mów, chłopysiu.
— Pan organista umiera, prosi wjatyku.
Wydało mi się to nadzwyczaj dziwne, ale, nie poddając się żadnym przeczuciom, szybko wybiegłem do kościoła, wziąłem Przenajświętsze Symbole i zmierzałem ku domowi, gdzie mieszkał organista.
Przyćmione krwawa światło lampki nocnej, na łóżku wił się i jęczał Albin.
— Co panu?
— Wjatyku chcę — spowiedzi... ja straszny przeciwnik Nazarejczyka... wyzwałem go na bój — i ległem na razie w tym wcieleniu. — Był u mnie...
Księże... z rozpaczy otrułem się — ulituj się, pogódź mię z nim — za chwilę stanę przed siedmiu bramami Boga, który rozwiera me piekło siedmiu piorunami.
Już uderzyło sześć... Olgierd idzie...
— Mój panie Albinie, nie bredź — rzekłem zimno.
Miałem ochotę roześmiać się, tyle komedjanctwa było w tym człowieku, że nawet teraz przed śmiercią stroił się w błazeński Antychrystowy strój.
Rozumiem ludzi niewierzących.
Ale z temi, co nie wierząc w nic, prócz we własny żołądek, ubierają się we wcielenie Olgierda, w bredy Antychrysta... cóż robić?... przejrzałem zapóżno Albina, lecz teraz nie pora było wzgardzać człowiekiem umierającym.