— Raki... takie... p. markizie... kosztują pięć franków setka... To da dziesięć franków...
— Oho!., dobry dzień, wuju Franchard... Znaczy się, zjecie dobry obiad... co?...
— Ach, panie markizie... ja już dawno, dawno nie jadłem dobrego obiadu...
Markiz trącił staruszka końcem swej trzciny... i rzekł:
— Jeżeli raki wasze są tak dobre... to ja je wezmę...
— Do usług pańskich, panie markizie...
— Pokażcie mi je...
Tu zauważył na trawie, pod wierzbą, przewiązany trzciną worek płócienny... Wuj Franchard wziął ten worek, rozwiązał i otworzył go... I bronzowe, błyszczące raki zaczęły się ruszać, gnieździć na świeżych liściach pokrzywy... Markiz zawołał:
— Łobuz z wuja Francharda!... Jaki zręczny!... Raki te w rzeczywistości są prześliczne... Zdecydowane... biorę je...
Schwytał worek, szybko przewrócił go nad wodą, wstrząsnął lekko, i raki, jeden za drugim, para za parą, dziesiątek za dziesiątkiem, głośno upadły w wodę... Prąd porwał liście pokrzywy i uniósł je szybko...
— Łobuz z wuja Francharda!... powtórzył markiz, rzucając na trawę pusty worek.
Wuj Franchard osłupiał... Z gardła jego nie wyrwał się okrzyk... Milcząc patrzał na markiza... i dwie łzy... dwie ciężkie łzy wybiegły naraz z oczu jego i popłynęły po pomarszczonej twarzy.
Czy markiz zauważył te łzy?... Być może. Od-
Strona:PL Mirbeau - Życie neurastenika.djvu/100
Ta strona została przepisana.