chodząc, rzekł do starca nawpół z pogróżką, nawpól z żartem:
— Wiesz, wuju Franchard... jeżeli raz jeszcze złapię was przy połowie raków moich, to inaczej porozmawiamy z wami... Stary łobuz!... Do widzenia... Bądźcie zdrowi...
Tegoż jeszcze wieczoru anegdota ta stała się głośną w całem Noirfleur... Wszyscy śmieli się do rozpuku...
— Jakiż z pana markiza żartowniś!... Jaki to zuch!...
Spotkałem wczoraj dwie dość interesujące osobistości: mera bretońskiego, Jana Le Tregarec i bywalca klubów paryskich Artura Lebon.
Pierw o merze:
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Będąc rybakiem w Concarneau, prędko zebrał sobie znaczny majątek i udał się na odpoczynek do Hernac, gdzie miał grunta i spokojny domek, stojący na wzgórzu; w tym kąciku, jedynym w całej miejscowości, — były gdzieniegdzie drzewa, kwiaty, przypominające sobą życie. Zarazki malarji nie dochodziły do tego szczęśliwego domu, a wiatry morskie przynosiły z sobą zdrowy zapach soli i odżywcze aromaty.
Mer był znakomitym człowiekiem: przynajmniej uważano go za takiego... Dbał bardzo o mieszkań-