— Panie, tam przyszli w sprawie pogrzebu.
Barnes wybuchnął:
— Pogrzebu?.. Jakiego pogrzebu...
— Lecz pan wie...
— Ach! tak, prawda... Poślij ich do djabła...
— Lecz, proszę pana, — odrzekł lokaj... to dla pani.
— No, więc cóż... dla pani... Nie skończyłem... Potrzeba mi jeszcze dwóch godzin... Zajmij ich... daj, im się napić... pokaz pracownię... lub nie... słuchaj...
Zawołał lokaja i wesoło, z łobuzerskim grymasem dawnej cyganerji, rozkazał:
— Powiesz im, że omylili się i że to na sąsiedniej ulicy...
I znów zabrał się do malowania.
Wieczorem, po powrocie z pogrzebu, Barnes zamknął się w pokoju. Oparłszy głowę na rękach i zmarszczywszy czoło, długo nieruchomo siedział przed płótnem, — jedyną pamiątką po jego drogiej Matyldzie. Po godzinie, kiedy zaczęło się ściemniać, wstał:
— Ach!., widzę wszystko, co mi pozostaje do zrobienia, — westchnął: to nie to...
I popatrzywszy na puste łóżko, gdzie więdły gdzieniegdzie zapomniane kwiaty, z żalem dodał:
— Potrzebuję modelu!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Od czasu tego Wilhelm Barnes został smutnym. Zwierza mi swoje smutki.