— Moja żona — niedbale objaśnił Klaudy Barbaux.
— Bardzo mi przyjemnie! — odrzekłem, nie przyszedłszy jeszcze do siebie ze zdumienia, wywołanego niespodziewanem zjawiskiem i szybkiem zniknięciem tej czarującej istoty.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po chwilowem milczeniu Robert westchnął:
— Ach, mój drogi... jak sobie przypomnę... Jakie oczy!... Jakie usta!...
Potem ciągnął dalej:
— Willa podobała mi się. Stała na górze, w zieleni ogrodów, zbudowana była w poważnym stylu. Barbaux nic nie przesadził jej zalet. Wewnątrz było jasno, przyjemnie, a umiarkowany wykwint umeblowania w zupełności harmonizował z otaczającymi ją pejzażami nieba, zieleni i gór.
Szczególnie zapamiętałem jeden pokój żółty, z miękkiemi białemi meblami, gdzie kontury przedmiotów i kolor skóry przybierały jakiś szczególny jasny odcień. Kilka nieprzyzwoitych obrazów, kopji Juljusza Romen i oryginałów Ropsa, ozdabiały ściany; na kominku, na etażerkach, na stołach stały nieprzyzwoite figurki z saskiej porcelany...
Kiedy przyszliśmy do tego pokoju, spytałem Barbaux o cenę willi.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków, ani centima mniej — stanowczo oznajmił.
Drgnąłem aż, niespodziewając się tego. Lecz notariusz zaprosił mnie, żebym usiadł i utkwiwszy