nęła strumieniem. Z wielkim trudem udało się przenieść go na łóżko. Lokaje, niosący go, cali byli krwią zbroczeni i ślady jej pozostały na schodach i w przedpokojach. Przybyły doktór, bardzo blizki przyjaciel Dicksona Barnella, obejrzał rany, zmarszczył brwi, posłał natychmiast po chirurga i zaczął robić niezbędne opatrunki.
— Umrze? — spytał sekretarz, wchodząc do pokoju...
— Nie jeszcze — odrzekł doktór, — lecz...
Pokiwał głową z taką miną, która wyraźnie mówiła: „lecz wkrótce umrze...“
— Mój Boże!... Mój Boże!... westchnął sekretarz... Na co doktór surwo odrzekł:
— Mister Vinoit, jeżeliby to pański patron usłyszał byłby bardzo z pana niezadowolony.
Po opatrunku chory przyszedł do siebie. Obrzucił doktora tem badawczem spojrzeniem, jakiem wtedy patrzał na wszystko i na wszystkich, zrozumiał niebezpieczeństwo swego położenia i urywczo spytał:
— Koniec?
— Prawdopodobnie! — odrzekł doktór, który od swego przyjaciela nauczył się tak skróconego sposobu mówienia, gdzie zbyteczne słowa, lub poprostu słowa zamieniano, jeżeli się tak wyrazić, znakami fonetycznemi.
— Przepięknie — zauważył Dickson Barnell...
I bez najmniejszego żalu, jak człowiek, który przywykł godzić się z nieuniknionymi faktami, na życiu swojem postawił krzyż.
Strona:PL Mirbeau - Życie neurastenika.djvu/56
Ta strona została przepisana.