w zeszłym miesiącu miejsce korektora napisów nadgrobnych na cmentarzach Sekwanny... Tak, mój drogi... stawiam teraz deleatur na mogiłach!... Cóż robić?... Sześć tysięcy na rok... to cośkolwiek znaczy...
— Wyrzekłeś się zatem ostatecznie polityki?...
— Trzeba się było wyrzec... przepadłem... prze — padłem... A tymczasem...
Ruchem komicznym wskazał na swoje kieszenie:
— Miałem tu cośkolwiek!...
Westchnął głęboko.
— Mnie się nie wiedzie...
— A żona twoja?... — zapytałem się po krótkiem milczeniu.
Parcifal zrobił ruch, jakby chcąc odpędzić się od czegoś natrętnego...
— Moja żona... — rzekł: — a przecież umarła, mój drogi... przed dwoma laty. Napływ krwi do płuc zaprowadził ją do grobu... lecz, uch, zbyt późno, gdyż wszystkie nieszczęścia moje zawdzięczam jej... Nic nie rozumiała się na polityce...
Prawdopodobnie wspomnienia te zasmuciły go. Usiadł obok mnie, wziął gazetę... i zamilkł...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Myślałem o przeszłości... przeszłości Parcifala... przypomniałem sobie, jak pewnego listopadowego poranka wpadł do mnie blady, rozstrojony i zaczął błagać, ażebym go ratował... Był wtedy deputowanym z Północo-Północo-Zachodu... Przyjąłem go serdeczne i spytałem go z uśmiechem, gdyż oddawna już przywykł do takiego sposobu postępowania: