— Wielki dworzec?... to, ma się rozumieć, daleko lepsze...
I znów wybrali markiza...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tego rana, o którem ja mówię, markiz, wychodząc z kawiarni d’Esperance w towarzystwie tłumu włościan, wycierających rękoma mokre od wina usta, spotkał się ze swoim konkurentem... Był to mizerny biedak, chudy i blady, z twarzą okrytą pryszczami, który powziął dziwną myśl wystąpienia przeciwko markizowi, jako kandydat socjalistów... Były nauczyciel, uwolniony przez George’a Leygha za to, że ośmielił się — zbyt wcześnie, biedak!.. — powiesić w klasie deklarację praw człowieka... był wybrany przez komitet rewolucyjny jako kandydat wszystkich reform, wszystkich protestów, wszystkich żądań. Bardzo rozumny, przekonany i oddany „idei“, on, na nieszczęście, nie posiadał prezentującej się powierzchowności, i wygląd jego nic a nic nie odpowiadał śmiałym doświadczeniom jego plakatów wyborczych. Z szacunku dla swoich wyborców włożył swój najlepszy strój... staromodny, znoszony surdut, bardzo pachnący naftaliną, lecz mimo to pocięty w wielu miejscach przez mole. Wysoki, porudziały kapelusz, ze świecącymi skrzydłami, z błyszczącą od tłuszczu wstążką, dopełniał mizernego jego stroju... Był sam... zupełnie sam... I czując wrogi nastrój otaczających go, skonfundowany, nieśmiało szukał oczyma swoich przyjaciół.
Markiz zaraz drwiąco wskazał go końcem swego normandzkieco kija...