Widząc nad sobą podniesone pięście, uciekł, Ścigany sykaniem i gwizdaniem całego miasta.
Tryumfujący markiz powrucił do café d'Esperance i przy ogólnych, okrzykach zachwytu, zażądał nowych butelek, stukając laską po marmurowych stolikach i wołając:
— Rzeczywiście... niech djabli wemą!.. Jakiś łotr kosmopolita... Potem podniósł swą szklankę:
— Za bluzę francuzką... moi przyjaciele .. Cześć bluzie francuskiej!..
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przygoda biednego kandydata socjalistów wzbudziła we mnie gorącą chęć poznania bliżej markiza de Porpier. Zacząłem rozpytywać się o niego i opowiedziano mi bardzo wiele śmiesznych faktów.
Mieszkańcy miejscowi opowiadali mi mnóstwo anegdot; markiz był niewyczerpany w wszelkiego rodzaju kawałach, gdzie żywioł komiczny łączył się z tragicznym. I czem bardziej nieludzkiemi byli te sztuczki, tem więcej go lubiano. Popularność rosła razem z jego nikczemnością, odznaczającą się czysto francuzką pomysłowiością i wesołością.
Markiz nadzwyczajnie cenił swoje lasy i polecał ochronę ich silnym, ordynarnym i okrutnym stróżom, z którymi nie było dobrze spotkać się w nocy. Wybierał ich przeważnie z byłych podoficerów lub katorżników, dla których życie ludzkie nie miało żadnej ceny. Dlatego obawiano się ich bardzo. Płacił im wysokie pensje, hojnie wynagradzał za każde uję-